„Mój siedmioletni syn stanął przed kamiennym aniołem i wyszeptał modlitwę, którą uważałem za sen z dzieciństwa. Ale miesiące później to, co wydarzyło się w naszym salonie, doprowadziło mnie do łez i sprawiło, że znów uwierzyłem w cuda”.

Chciał uciekać.

Nie tylko szedł, ale i biegł. Czuł wiatr na twarzy, słyszał, jak ziemia wali mu pod stopami, gonił za horyzontem jak bohaterowie jego książek. Wiedział, że to niemożliwe. A jednak… każdej nocy, przed zaśnięciem, zdarzało mi się słyszeć, jak szepcze, niemal jak życzenie: „Pewnego dnia pobiegnę”.

Cichy podziw ojca

Przyznam się do czegoś: czasami chciałbym pożyczyć jego serce.

Bo pomimo wszystkiego, czego mu brakowało, mój syn posiadał to, czego większość dorosłych szuka przez całe życie: niezachwianą wiarę w radość. Budził się każdego ranka z uśmiechem, zadawał pytania, jakby świat był pełen skarbów do odkrycia, i kochał życie z pasją, która mnie pokornie napawała.

Tymczasem ja, rzekomo silny rodzic, często zmagałem się z rozpaczą. Martwiłem się o jego przyszłość, o to, co się stanie, gdy nie będę już przy nim, by go wspierać, by kierować jego krokami, które nigdy nie nastąpią. Ale on nigdy nie wydawał się przestraszony.

To było tak, jakby wiedział coś, o czym ja nie wiedziałem.